Z ciężkimi sercami opuściliśmy Frydek-Mistek i pojechaliśmy do słowackich Koszyc. Droga była nadspod\nziewanie długa i męcząca ale pasażerowie znieśli ją z godnością i bez narzekań. Dla wtajemniczonych dopiszę, że przez 5 godzin słuchaliśmy o przygodach Pana Kuleczki!
Koszyce
Dojechaliśmy i pierwsze wrażenia średnie – mieszkanie piękne ale otoczenie zaniedbane…nawet plac zabaw nie był za szczególnie kuszący. Ale następnego dnia okazało się, że Koszyce mają piękną starówkę, po której można spacerować przez cały dzień. Z punktów ważnych dla nas na starówce to: duża fontanna, drzewo dzwonków, piękny kościół gotycki, lodziarnia.
Polazilismy i wróciliśmy do domu aby wykonać akcję ‘naprawa Jerzowego rowerka’. Z problemami ale się udało! Dlatego Koszyce bardziej niż z zabytkami będą nam się kojarzyły ze sklepem z łożyskami 🙂
Pere
Tym razem droga była krótka i kiepska – kiepska nie w sensie emocjonalnym tylko fizycznym. Dziura i dziura i w ogóle dno asfaltowe. Fakt że nasz węgierski przyczółek Pere metropolią nie jest więc i autostrady tutaj nie prowadzą. Ale to nie było najważniejsze. Nocleg w Pere wybraliśmy ze względu na ciszę i spokój. Wiejska przedwojenna chatka z piękną działką. Chatka była na tyle wiejska i stara, że co poniektórzy przez cały czas czekali na pojawienie się gryzoni lub robali….ale się nie pojawiły!!!
Pobyt w Pere był krótki ale mieliśmy poleconych kilka miejsc w okolicy, które chcieliśmy zobaczyć.
- Miszkolc – bardzo ładne węgierskie miasteczko ze znającą język polski panią w informacji turystycznej oraz dobrymi drożdżówkami. Więcej nie ma się co rozpisywać.
Zamek średniowieczny w miejscowości o nazwie nie do wymówienia – bardzo ciekawe ruiny, interesujaca ekspozycja w środku (dużo dużo makiet). Jerzykowi najbardziej podobały się lochy i armata a Jankowi schody i każde miejsce, w którym mógł sobie łazić. Generalnie rodzinnie byliśmy pod wrażeniem! - Lillafured – przedmieścia albo raczej miejscowość-kurort pod Miszkolcem. Taka swoista brama prowadząca do Gór Bukowych. Nas sprowadziła tam wiadomość o kolejce wąskotorowej. I owszem przejechaliśmy się! Od razu powiem, że nam się podobało bardziej niż Jerzowi (bo miał focha) i zdecydowanie bardziej niż Jankowi (bo nie mógł łazić). Nastroje młodszej części ekipy poprawił plac zabaw z trampolinami i helikopterami do jeżdżenia (?!?).
Takie to były nasze węgierskie przygody. Codziennie coś miłego i zaskakująco fajnego. Następnego dnia pojechaliśmy do Rumunii ale o tym opowiemy za kilka dni.