Hej,

Ruszyliśmy dalej, czyli nieśpiesznego zwiedzania Sri Lanki ciąg dalszy. W sumie powinniśmy to nazwać “przeżywaniem” Cejlonu 🙂 Jak na zwiedzanie – tempo mamy raczej żółwie. Ale przez to zanurzamy się coraz bardziej w tym kolorowym kraju!

Podróż postanowliśmy odbyć koleją. Zaczęliśmy dość wcześnie bo o 6:30 ze stacji opuszczonej przez wszystko i wszystkich, ożywającej tylko na te kilka chwil w ciągu dnia, gdy zatrzymuje się tu pociąg. Wtedy na zwym Bajaju (znowu!!) przyjeżdża Pan i wypełnia papiery oraz sprzedaje bilety. Na szczęście także przesiadkowe (my musimy się przesiąść w Colombo) co pozwoli nam ustawić się w blokach startowych do kolejnego pociągu,

Pierwszy etap przebyliśmy komfortowo – siedząc! NA drugi szykowaliśmy na największym dworcu na wsypie. I… nie wyglądało to różowo. Na szczęście, przy pomocy jednego Pana, znów udało nam się zdobyć miejsca siedzące obok siebie! W ogóle pociągi były na jakby mniej zatłoczone niż ostatnio (acz miejsca stojące też oczywiście były).

No i mogliśmy delektować się podróżą wśród, wzgórz, gór i pagórków Sri Lanki!

.

Następne dni to zwiedzanie, poznawanie i zakorzenienie (choć na krótko) w tym mieście. Jest to największe miasto środkowej, górzystej części Sri Lanki. Wokół mamy góry i liczne plantacje oraz fabryki herbaty. Jeśli do tego dołożyć dziedzictwo kulturowe (najbardziej znana buddyjska świątynia na wyspie -gdzie przechowuje się cudowny ząb Buddy) to mamy wybuchową mieszankę.

Murale w KAndy są równie popularne jak w innych częściach wyspy:

Zwiedzanie zaczęliśmy od starych świątyń hinduistycznych.

.

Tłumaczyliśmy sobie symbolikę, na obrazach przedstawiających hinduistyczne bóstwa.

.

Tuż obok była świątynia buddyjska.

Potem ruszyliśmy do “starego miasta”, którego centralną częścią jest pałac, w którym to jest świątynia (wiem, wiem – normalnie matrioszka – ale taka prawda 🙂 ) cudownego zęba Buddy. Związanej z tym pogmatwanej historii nie będę może przedstawiał. Dość powiedzieć, że oczywiście został potajemnie przewieziony z Indii i cudownie przetrwał różne próby jego zniszczenia 🙂

Na początek, świątynie, stare miasto i stupy “przed”…

.

.

Mały detal – u nas (i w prawosławiu) pali się świeczki, tutaj kadzidła ale też… oliwę. Do specjalnych, przygotowanych stojaków, pielgrzymi wlewają przyniesioną przez siebie oliwę i maczają w niej knot. i to podpalają. Śmieci z tego … brak

.

A to już widok na pałac

Zauważyć warto, że prawie wszyscy buddyjscy pielgrzymi ubierają się tutaj na biało. Z naszej czwórki tylko ja miałem białą koszulkę i jasne spodnie 😛 A oto świątynia wewnątrz.

Oczywiście sam ząb jest głęboko schowany i raczej nie da się go zobaczyć. Drzwi otwierane są tylko podczas ceremonii.

To bardziej współczesne miejsce w pałacu, gdzie pod sufitem, na obrazach, jest przedstawiona historia zęba… Ciekawa tak, że aż Jerzyk zamienił się w jogina…

Obok było też muzeum buddyzmu, pokazujące jak wygląda on na całym świecie od Indii przez Afaganistan, Sri Lankę, Japonię, Koreę, Indonezję, Chiny, Kambodżę, Tajlandię, Malezję, Bhutan itd (pewnie i tak któryś pominąłem) – każdy kraj miał część poświąconą swoim praktykom i zabytkom buddyzmu. Super!

nie zanudzamy zdjęciami z wystawy! Dość, że Chiny (na tej wystawie) nazwały oczywiście Tybet jako swoje terytorium!

Potem ruszyliśmy na spacer do stajni słoni. Tam byliśmy świadkami kąpania i dokładnego szorowania świątynnych słoni, które biorą udział w niektórych obrzędach.

.

.

Słowem – kolejny udany dzień. Teraz może przerwynik kulinarny. Jako, że mamy tu świątynie buddysjką o taaaaaakim znaczeniu nie mogło w pobliżu zabraknąć indyjskich knajpek. Czystych i “pure vegetrian” co było dla Kasi niedościgłym marzeniem. Wybraliśmy sobie jedną taką knajpkę, do której chodziliśmy co dzień! Było smacznie! Dosa jak w Indiach a Dal najlepszy jaki jedliśmy ever!

.

Oczywiście byliśmy też w lankijskich knapkach. Tu zachwycił mnie deser, którego – wstyd przyznać – zapomniałem nazwy. Jest to przygotwany w formie hopperów naleśnik, z innej troszkę mąki nasączony miodem (zwłaszcza w tej dolnej, miąższnej części). Składany jest przy tym na pół – jak widać na załączonych zdjęciach. Świeży – przepyszny!

.

Jeśli chodzi o kulinarne oswajanie miejsca, z chłopakami znaleźliśmy małą “shake’ownię” czyli miejsce gdzie można się napić świeżych soków, shaków czy mrożonej kawy. Tutaj dawkowaliśmy sobie witaminy!

Chłopcy zaczęli od Lassi.

A ja od Faloody, czyli znów po indyjsku choć sam deser wywodzi się hen hen deseru perskiego (za wikipedią “Wywodzi się z perskiego dania faloodeh, którego odmiany można znaleźć w Azji Zachodniej, Środkowej i Południowej. Tradycyjnie wytwarza się go przez zmieszanie syropu różanego, wermiszelu i nasion słodkiej bazylii z mlekiem, często podawane z lodami”). I się zgadza! Choć tu mleko bardziej lassi…

Kolejną przygodę opiszę krótko. Poszliśmy do lasu na spacer. Do parku narodowego właściwie. Ale jakoś tak zapomnieliśmy co może w takim lasie się znaleźć. I tak radośnie kicając wśród wielkich lian i ogromnych bambusów…

.

Trafiliśmy na PIJAWKI! Nie oszczędziły nikogo. A oto dowód:

Leniwie dni nam mijały też na spacerach i czytaniu.

.

Poszliśmy też do teatru na pokaz tradycyjnych lankijskich tańców. Było prze-magicznie. Świetna muzyka i choreografia. MAGIA! Byliśmy zahipnotyzowani!

.

.

.

Serdecznie polecamy wszystkim. Centrum Kultury Kandy!

Potem odwiedziliśmy muzeum herbaty. Tym razem w niedziałającej już fabryce. W sumie powtórzyliśmy sobie co już wiemy 🙂 i dowiedzieliśmy się kilku nowych faktów o tym kto i jak sprowadził herbatę do Sri Lanki, co zrobił Lipton itp. ciekawostek. Zobaczyliśmy też kilka starych maszyn do tworzenia herbaty.

.

Najstarsze zachowane opakowanie cejlońskiej herbaty:

Potem ruszyliśmy szlakiem wśród herbacianych wzgórz. Sam szlak prowadzi od Kandy aż do daleko położonych górskich miasteczek. Ale i tak było znów cudownie… Ah wzgórza herbaty! (więcej zdjęć w domu bo już padam nad wpisem…)

.

.

Szkółka herbaciana

Mieliśmy jechać głębiej w góry słynną kolejową trasą Kandy – Ella. Ale postanowiliśmy zostawić to sobie na następny raz – małą przeszkodą mogą być wyprzedane siedzące miejsca do końca lutego – ale nie tylko to przeważyło 🙂

W Kandy mieliśmy spędzić 4 noce. Zwiększyliśmy do 5. W sumie moglibyśmy zostać tu dłużej. Miasteczko ma dużo do zaoferowania. Do tego jest bardzo autentyczne mimo tak wielu “topów” zachowało swój lankijski charakter… A propos – dziś – 4.02 jest Święto Narodowe Sri Lanki!

A my już gdzie indziej, po całkiem spokojnej jeździe autobusem. Ale o tym następnym razem! Do przeczytania!