Hej,

Powoli zbliżamy się do końca naszej małej podróży po Sri Lance. Pewnie będzie to ostatni wpis (lub przedostatni)… Na koniec zwalniamy z jeżdżeniem. Postanowiliśmy zrelaksować się, zostać w jednym miejscu na dłużej i nie robić za dużo. Pierwszą naszą myślą było wschodnie wybrzeże i tak Polanuwary pojechaliśmy do Trinconomale (zwane przez wszystkich Trinco). Jedno z większych miast na wschodnim wybrzeżu ale bez komercyjnego i turystycznego nastawienia. My w ciemno zabookowaliśmy domek pod Trinco z myślą, że jak będzie ok, to zostaniemy tu może nawet na 9 dni.

Pierwsze co nas przywitało w Trinco to… jeleń na dworcu. Przystanek Alaska z różnicą 40 stopni pewnie 🙂 Normalka…

Cudem dojechaliśmy do naszego mieszkanka. Okazało się że autobus jeździ tu raz na godzinę a sam domek … no cóż – postanowiliśmy zmykać stamtąd najszybciej jak się da… Wcześniej jednak pożyczyliśmy skuter na jeden dzień i postanowiliśmy wycisnąć z tego miejsca co się da w 2 dni.

I tak pojechaliśmy do Trinco na zwiedzanie. Na pierwszy ogień 2 hinduskie świątynie. Jedna w centrum miasta.

z bardzo ciekawą fasadą ale i wnętrzem niczego sobie…

.

Na wzgórzu, nad morzem znajdowała się jeszcze jedna. Starsza, bardziej znana i pełna hinduskich pielgrzymów. Przywitały nas zwierzęta.

.

Wyjaśniła się też obecność saren i jeleni wszędzie (w sumie w całym mieście) – podpowiedź 2 palce lewej ręki.

.

.

W międzyczasie odwiedziliśmy muzeum marynistyczne (w trakcie remontu, ale Pan był miły i co-nieco nam poopowiadał i asystował przy zwiedzaniu)

.

Nasze pacyfistyczne pociechy, dzieci pacyfistycznych rodziców rozkręciły się w muzeum wojska. Żeby miały atrakcje tego dnia tam też zajrzeliśmy. Zdążyli zatem postrzelać w zabawie

.

Jak i wsiąść do amfibii i innych transporterów wojskowych… Produkcja głównie pakistańska ale też gdzieniegdzie brytyjska. Część ekspozycji to sprzęt zabrany tamilskim tygrysom lub wykorzystany do walki z nimi…

.

Dalsza część to strzał do celu. Mamy 2 snajperów w rodzinie 🙂

.

Obok nas rzecz jasna były też plaże. Lub jedna długo – trudno stwierdzić. Powiedzieć warto, że totalnie nieobelgane. Jedynie w weekend zebrał się spory tłum lankijcyków spragnionych morza (aż taka chęć w kraju wyspiarskim?). I mimo tłumu (w części strzeżonej) czuliśmy się tu świetnie. Czemu? Panowała tu szczera, niepohamowana radość z obcowania z oceanem. Bez fikuśnych strojów kąpielowych (lankijczycy kąpią się w ubraniu), bez desek, sprzętów i disco w tle. Radość! Uśmiech! Chłonąłem tą atmosferę by ją zapamiętać i nie chciałem mącić jej nawet jednym niepotrzebnym zdjęciem. Dlatego zrobiłem tylko kilka…

.

Dzień powszedni to już bardziej kameralna kąpiel.

.

I tak po 3 dniach pożegnaliśmy naszą wieś, którą widać poniżej (jej główna ulica)

Ruszyliśmy na dworzec do nocnego autobusu…. Znów nie byliśmy sami…

O drodze opowiemy na żywo. Niby bezpośrednio i to w nocnym busie ale nie było lekko. Był to zwykły autobus (nie express czy AC) i wiązało się to ze zwyczajowymi niedogodnościami.

O 4 dojechaliśmy do Hikkaduwy. Tak – do naszego rosyjskiego ex-terytorium. Na szczęście mieszkamy w części lokalnej. Blisko stacji, bez cyrulicy i z “normalnymi” lankisjkimi sklepami i dziurami w ścianie z jedzeniem 🙂 Chcieliśmy gdzieś osiąść na koniec i padło na wschodnie wybrzeże a miejscowość wybraliśy też przez pryzmat dostępnych noclegów. A decyduje też obecność 3 plaż w pobliżu – z rafą, z żółwiami i z falami 🙂

Oprócz łądowania akumulatorów i martwieniem się powrotem trochę też zwiedzaliśmy.

Obejrzeliśy też muzeum masek, które (częściowo) widzieliśmy na żywo w akcji w Kandy – na pokazie tańca.

.

.

Pojechaliśmy też na wyspę cynamonową gdzie – tak tak – uwaga – werbel – uprawia się cynamon. Zobaczyliśmy nie tylko jak rośnie ale co i jak się z niego wytwarza. Nasz samozwańczy przewodnik nakarmił nas też mlekiem kokosowym, orzechami (łupanymi przy drodze) i kilkoma historiami 🙂

.

Widzieliśmy też produkcję statków.

oraz muzeum tsunami, z którego szybko wyszliśmy ze względu na brutalność niektórych zdjęć (na szczęście dzieci tam nie dotarły…) .

I oczywiście – dużo, dużych pomników Buddy….

Plaż – jak wpsomaniałem – mamy 3. Na jednej są żółwie. I to duże, całkiem duże. Bywają większe od Janka. Co wieczór ostatnio je odwiedzamy. Niestety zepsuł nam się wodoszczelny aparat Jerzyka (najpierw padł monitor teraz karta pamięci) więc zdjęcie poglądowe z internetu 🙂 – takich oto kosmitów widujemy na codzień

Jednego dnia byliśmy świadkami jak strażnicy wybrzeża wpuszczali do wody świeżo wyklute żółwiki. Tyci tyci tyciunie. Mamy podejżenie, że żółwie od lat składały tu jaja i teraz ze względu na wzmożony ruch turystyczny, gdy znajdzie się takie gniazdo jaja przenosi się na teren strażników. Tam ogrodzone i opisane w spokoju dojrzewają. Gdy wyklują się młode, kordon strażników oddziela fragment plaży i wypuszcza je piasek. Trafiliśmy na wydarzenie przez przypadke. Przez to, że nie jest to komercyjne show strażnicy nawet nie zdradzają kiedy i o której godzinie będą wypuszczać młode… Mieliśmy fart. Fale zmyły nawet takiego jednego bobasa na nas – trzeba stać i uważać by nie zdpetać. Zdjęcie znów poglądowe – nie zorbiliśmy żadnego 🙂 ALE WIDZIELIŚMY. Jak to powiedział Janek: “widziałem już duże żółwie i takie całkiem malutkie. Teraz chciałbym zobaczyć średnie!”. Temu pokoleniu nie dogodzisz 🙂

Niesamowite! Do tego plaża z falami (ulubiona przez chłopców) zyskała też nową zabawkę. Deskę 🙂 Jeździmy na niej na fali jak na dzikim rodeo 🙂

Gdy to piszę został nam już tylko jeden dzień w Hikka. Potem jedziemy na 3 dni do Negombo i już lot do domu …. Ehhh. Pewnie teraz to już tylko odpoczynek 😉

Pozdrowienia i do zobaczenia wkrótce!