Hej,
Witamy ponownie! Ponownie Sri Lanka, my, dzieci, wybrzeże i małe miasteczko. Spaliśmy pod Weligamą tak, że turystyczny szał nas teraz omijał szerokim łukiem. Oswajaliśmy się z lankijską codziennością nieśmiało zapuszczając się w jej nowe rewiry.
Po pierwsze – dojechaliśmy tu tym razem autobusem. Same autobusy są ciężkie, grubo ciosane i działają w nich dwie najważniejsze rzeczy: silnik i hamulce. I kierowca na lokalnych trasach z upodobaniem z nich korzysta (dorzucając klakson do kolekcji).

Liczne szybkie hamowania i ruszania (mimo prostej drogi) wywoływały lekkie niepokoje naszych błędników! Postanowiliśmy – dłuższe trasy (jak się da) jednak pociągiem lub autobusem typu Express. Lub rower… 🙂

Z transportu lokalnego zapomnieliśmy dodać zdjęć Tuk tuków. Są to często całkiem świeże pojazdy marki Bajaj (wiem, wspominałem ale cieszę się że tyle Bajajów tu jeździ i nie mogę się doczekać swoich jazd :)) To mały postój tuk tuków…

Prawie całkiem nowy Bajaj 🙂

Z tyłu mają często finezyjne dodatki. Np. metalowe łopatki lub … batarangi (bronie batmana)

Dni mijały nam leniwie. Z naszej wsi do Weligamy mieliśmy kilka km. NA szczęście lokalny transport jest śmiesznie tani i za naszą 4 za bilet płaciliśmy 100 rupii (1,3 zł). Miasteczko (jak każde nadmorskie w tym rejonie) ma swój port ale też plażę na której rybacy “parkują” swoje łodzie. “Parkują” a nie cumują bo po prostu zostawiają je na brzegu podczas odpływu (zabezpieczają oczywiście jakąś liną).

Finezyjne są malowania takich łodzi. Oto kilka z nich:

.

.

Kulinarnie znaleźliśmy swoją knajpkę. Knajpka może mała ale o dużym sercu (chyba) bo jej siła przyciągania była ogromna. Po 2 dniach myśleliśmy o jej zmianie a jednak co dzień przychodziliśmy tu na curry, kottu czy hoppery.

A właśnie – hoppery! Coś co możemy uznać za jednego z głównych street foodów. Naleśniki w kształcie kapelusza z chrupiącymi skórkami i grubszym, mięsistym dnem. Podawane oddzielnie do sosu lub curry, albo jako egg hopper (z jajkiem w środku). Ulubiony obiad Janka!

Hopperowa produkcja!

Odwiedziliśmy też Matarę – jedno z największych miast południa. Odwiedziliśmy tam centrum buddyjskie (świątynie i szkoła) na wyspie.

.

.

.

I otrzymaliśmy buddyjskie błogosławieństwo (tylko Janek się zawstydził!)

.

Kolejnym ważnym punktem była wizyta na plantacji herbaty. Ponoć najlepszej na wyspie 🙂 Handunugoda Tea Estate. Pojechaliśmy tam pożyczonym od naszych gospodarzy skuterem. Też miło było wrócić całą rodziną na 2 koła 🙂

Powiedzieć, że wycieczka byłą udana to nic nie powiedzieć! Mieliśmy swojego przewodnika, który wszystko nam dokładnie opowiedział. Oprowadził nas po części plantacji. Pokazał nie tylko herbatę ale też inne rośliny, których używa się tu do produkcji herbat smakowych. I tak (by już nie przedłużać i tak rozwleczonego wpisu) na zdjęciu widzimy krzewy herbaty.

A tu pieprz (fascynacja Jerzyka)

A teraz czubek krzewu herbacianego używany do produkcji cesarskiej herbaty Virgin White. Odmiana pita przez chińskich cesarzy. Ścina się tylko czubki krzewu herbacianego. W rękawiczkach (by go nie dotknąć – część aromatu herbaty pochodzi też od potu zbieraczy), ścinając złotymi nożyczkami do złotego pucharu. Dziennie 1 osoba zbiera ok 25 kg liści herbaty, odmiany Virgin White tylko 30g. Herbata ta jest droższa na rynku niż srebro 🙂 A ta planatcja szczyci się zbieraniem i przygotowaniem tej odmiany herbaty wg cesarskich zaleceń.

W przerwie poczęstowano nas herbatą oolong i ciastkiem.

A Jerzyk dostał do potrzymania mangustę (sierota została przygarnięta przez pracowników plantacji)

Widzieliśy też kakaowce do któych owoców na szczęście nie doskoczyli nasi fani czekolady

oraz kauczukowce…

Pokazano też miejsce wyrobu herbaty, czyli segregowania, suszenia, fermentacji, znów czyszczenia itp. Uwaga, niektóre maszyny działają tu … 150 lat!! Ciągle (irlandzki przemysł!). A niektóre (japońskie zakupione ok 20 lat temu) zastąpiły pracę ok 100-200 osób przy ręcznym sprawdzaniu czystości herbaty (czyli braku zanieczyszczeń w finalnym produkcie).

Irlandzka maszyna!

Co powstanie z liścia herbaty?

A tu pan skrobie korę … cynamonu. Wierzchnia warstwa będzie sproszkowaną przyprawą, drewienka będą spalone a ich dym, okadzając liście herbaty nada im posmak cynamonu!

Uff – nie za dużo? A i tak się streszczam i nie pokazuję wszystkiego. Na koniec degustacja wieeeeelu odmian herbaty (w tym Virgin White). Z każdego kieliszka można łyżeczką nabrać sobie odrobinę płynu do własnych kieliszeczków i degustować…

POLECAMY!

Nie zanudzam bardziej. Dziś dojechaliśmy do Kandy. Droga trwała 7 godzin. 2 pociągami. Ale daliśmy radę – uwaga – tym razem na siedząco! Podróż była przyjemna! Ale o tym już następnym razem!
Trzymajcie się ciepło!

Ps. no i oczywiście parę razy była plaża… 🙂

Ps2. a chłopcy już się uczą grać w krykieta

.
